Ostatni dzień naszej wyprawy zleciał wyjątkowo szybko. Ledwo żywi wygramoliliśmy się z łóżka przed dziewiątą, żeby znaleźć kościół w Dzielnicy Gotyckiej, w którym o 10 odprawiana jest msza po polsku. Owszem, znaleźliśmy go (bardzo niepozorny, można przejść koło niego i nie zauważyć, że to świątynia) - kazanie o dziwo dotyczyło tematu emigracji. Próbowaliśmy wcześniej wejść do głównej Katedry, ale nie wpuścili nas ze względu na moje krótkie spodenki. Będąc trzy tygodnie w podróży i nosząc tylko dwie pary spodni zupełnie nie mam już głowy do elementarnych kwestii dotyczących odpowiedniego ubioru... Potem skoczyliśmy na lunch do Maca, gdzie mogliśmy obczaić najbliższe kafejki internetowe. Nasze ociąganie się z drukowaniem kart pokładowych okupiliśmy barbarzyńską ceną 6 euro za wydruk (nie mieliśmy już czasu, padło na środek La Rambli - cóż poradzić). Musieliśmy biec z powrotem do mieszkania, gdzie Zuzia cierpliwie czekała na własne klucze - po drodze zdążyliśmy jej jeszcze kupić (u pana dukającego po rosyjsku) dziękczynną Kavę. Spakowaliśmy swoje rzeczy, żeby przed wyjazdem tylko włożyć plecaki i być już gotowym do wyjścia, i poświęciliśmy ostatnie dwie godziny na wycieczkę na plażę.
W samej Barcelonie jest kilka naprawdę fajnych plaż. Wprawdzie tutejsi bardzo na nie narzekają - że zatłoczone, że gwar, że nie ma gdzie stopy wcisnąć - a po odejściu 5 km w jedną czy w drugą stronę od razu wyłania się rajskie pustkowie. My nie mieliśmy już czasu na takie wymysły, więc rozłożyliśmy się tam, gdzie akurat wyszliśmy, idąc spacerem z centrum. Naszych rzeczy zgodzili się przypilnować młodzi Austriacy i towarzyszący im Meksykanin, a my rzuciliśmy się na ostatnie spotkanie z morskimi falami. Właściwie to drugie dotyczy bardziej Wojtka, który jak szalony ciskał się całym ciężarem ciała w środek fal; ja chwilę podryfowałam z nim po w miarę spokojnej wodzie, a potem zajęłam się rozmową z poznanymi na plaży ludźmi. Byli zachwyceni naszą podróżą; zwłaszcza młoda Austriaczka podziwiała moją umiejętność radzenia sobie bez czystej łazienki i pełnej szafy ;d Plaża wcale nie była taka zła - może rzeczywiście trochę tłoczno, ale czysto i całkiem ładnie. Niestety musieliśmy szybko wyzbierać się do mieszkania, żeby nie spóźnić się na samolot. Po drodze chciałam jeszcze kupić buty, ale - nie nauczona identycznym zbiegiem okoliczności w Sewilli - trafiłam na okres sjesty.
Pożegnaliśmy się z Zuzią (bez której nasz pobyt w Barcelonie byłby dużo mniej wygodny, a znacznie droższy), Wojtek zorganizował nam obiad w formie zupek chińskich i pobiegliśmy na autobus do Girony. DOSŁOWNIE pobiegliśmy - nie było innego wyjścia, nagle zrobiło się 10 minut do odjazdu, nie mogliśmy znaleźć dworca, a następny autobus spóźniłby się na samolot. Fartem zatrzymaliśmy kierowcę, a Wojtek pobiegł po bilety - do teraz nie wiemy, jak to się stało, że udało nam się dotrzeć na czas :) Na lotnisku mieliśmy akurat chwilę, żeby przejść przez bramki i trochę odpocząć. Ostatnie pieniądze wydałam na małą wodę mineralną - po tej szalonej transakcji zostało mi dosłownie kilkadziesiąt centów. Trochę baliśmy się, że zmierzą nam bagaż, ale obyło się bez tego typu problemów. Za bramkami dominował już język polski - taki dodatkowy sygnał, że zbliża się koniec podróży.
Lot był w miarę spokojny, no może poza wyjątkowo silnym lądowaniem, ale pilota trochę usprawiedliwia fakt, że było już po zachodzie słońca. Zaraz po wyjściu z samolotu zachłysnęliśmy się świeżym, polskim powietrzem (rzeczywiście jest zupełnie inne, niż na południu!) i pokręciliśmy się trochę, nie wiedząc w ogóle, gdzie iść. Przez przypadek wpadliśmy prosto na autobus pod Dworzec Główny w Rzeszowie, gdzie (po małych oszustwach i szybkim awansie Wojtka na studenta) postanowiliśmy wsiąść. Od razu rozdzwoniły się telefony, czy wszystko z nami w porządku, przy czym hitem była rozmowa z mamą Wojtka:
"Wojtuś, a czemu Ty wracałeś z Barcelony, jak Ty mówiłeś, że jedziesz do Portugalii?"
Zahaczyliśmy jeszcze o bankomat, kupiliśmy bilety (jakże tanie przy zachodnich cenach!) i wsiedliśmy do podstawionego już pociągu. Nie mieliśmy dogodnych połączeń do domu, więc pojechaliśmy prosto do moich dziadków w Tarnowie, którzy zaoferowali nam nocleg i wieczorną strawę. Myślałam, że umrę z zimna, mając na sobie dwa grube swetry. Pan taksówkarz nie podzielał mojego zdania o temperaturach w Polsce, ale nie wdawałam się w dyskusję :) U dziadków byliśmy po 23, czyli całkiem przyzwoicie - w sam raz, żeby podzielić się paroma historiami i zdążyć się wyspać. Jutro rano jedziemy do Sącza, co oficjalnie zakończy naszą wyprawę.
Wygląda na to, że żyjemy. :)