Jesteśmy! Na wpół żywi, ale zawsze. Dotarcie do Skandynawii zajęło nam praktycznie cały dzień i wymagało sporych zasobów energii, a wygląda na to, że jutro będzie jej potrzeba jeszcze więcej :) Z Krakowa do Warszawy dostaliśmy się pociągiem i na dzień dobry czekała na nas proporcjonalna niespodzianka: dwa zapchane wagony klasy drugiej i pińcet wagonów pierwszej. Spędziliśmy kolejne urocze godziny kimając na korytarzu i podziwiając przez szyby wolne miejsca w zarezerwowanych przedziałach (na chłopca zajmującego trzy siedzenia rzuciłam profesjonalną klątwę). Potem musieliśmy się dotachać do lotniska w Modlinie. Sprawa z pozoru prosta - już po 15 minutach na peron zajechał pociąg, więc wsiedliśmy i spokojnie czekaliśmy na konduktora, żeby kupić u niego bilety, tak jak to wygląda chociażby na drodze do Balic. Konduktor owszem, przyszedł, ale zamiast 6 złotych zażądał uiszczenia kary i wlepił nam mandaty, o wartości których nie będę się tutaj rozpisywać (z szacunku do swoich ideałów i dla utrzymania naszej reputacji). Lotnisko w Modlinie ma zaledwie dwa miesiące i - na nasze szczęście - tamtejsza załoga jeszcze nie bardzo ogarnia system. Właściwie moglibyśmy równie dobrze wnieść na pokład słonia wypełnionego wodą i nikt nie podszedłby do tego specjalnie restrykcyjnie. Do wagi bagażu nawet nie było jak się przyczepić (ponad 8 kilo na osobę, czyli lepiej niż idealnie), do wielkości owszem, ale obyło się bez problemów i po odstaniu w paru krótkich kolejkach wsiedliśmy w samolot (Boeing 737-800 - przyp. W). Dolecieliśmy pół godziny przed planowanym czasem, a z Oslo Rygge odebrał nas mój wujek Tomek, który od paru lat pracuje i mieszka w Norwegii. Po drodze zobaczyliśmy centrum - przejeżdżaliśmy koło miejsc, które mamy zamiar jutro zobaczyć, co pomogło nam we wstępnej orientacji w terenie. Mamy na Oslo tylko jeden cały dzień, więc korzystając z okazji podjechaliśmy jeszcze pod skocznię Holmenkollen, skąd - mimo tego, że było już dawno po zmroku - mogliśmy podziwiać rozległą panoramę miasta. Przerażają nas trochę tutejsze ceny - najmniejsze ciastka za 24 korony (w przybliżeniu 12 zł), mała maskotka za 300 koron, a koło skoczni restauracja z obiadem dla czwórki osób za 5 tysięcy koron... Nie wygląda to dobrze, a podobno to najtańszy kraj Europy (kruczek polega na tym, że trzeba tu pracować). W Norwegii wyjątkowo mamy gdzie spać, jeść i jak się umyć, więc teraz oddamy się tym błogim czynnościom, a jutro z rana pójdziemy w teren!