Nieczęsto mogliśmy sobie pozwolić na luksus wylegiwania się do 11 - oj, nieczęsto. Właściwie można by rzec: w ogóle. Jednocześnie w Barcelonie mamy spędzić trzy noce, więc postanowiliśmy chociaż ten jeden raz być w miarę wypoczęci. Poznaliśmy trochę lepiej historię Dawida (mieszka to tu, to tam, przeprowadza się średnio raz na dwa lata w jak najdalszy rejon globu), częściowo ogarnęliśmy nasze zdjęcia i mogliśmy wyjść trochę pozwiedzać. Z kolejnym noclegiem miała nam pomóc znajoma naszego kolegi - Antka, ale umówiliśmy się z nią dopiero po jej pracy, więc plecaki zostawiliśmy jeszcze u Dawida. Ten z kolei zaoferował się pomóc nam we wstępnym zwiedzaniu.
Od czegoś trzeba było zacząć, zrobiliśmy zatem standardowe zakupy w supermarkecie (bagietki + sok, always perfect!), które obaliliśmy na ławeczce w pięknym Parc de la Ciutadella. Wszędzie fontanny, urocze budyneczki, a wreszcie - zieleń, której tak często brakuje w dużych miastach. Odpoczęliśmy tam i ruszyliśmy głównymi ulicami na dość długi spacer - chcieliśmy nieco zaoszczędzić i przemieszczać się wszędzie pieszo. Najpierw skoczyliśmy na La Ramblę, gdzie Dawid chciał kupić farbę dla swojego współlokatora - Pawła, stojącego jako złota statua przy wejściu do Parku Guell. Przechodziliśmy obok coraz to wymyślniejszych wystaw sklepowych (wszędzie roi się od sieci Desigual i wszystkiego, co ma związek z Zarą i resztą); Wojtek załapał się nawet na firmowy sklep Ferrari. Słoneczko mocno grzało - na szczęście pragnienie można ugasić pijąc wodę ze specjalnych kranów rozstawionych po mieście. Ze trzy-cztery kilometry później stanęliśmy u bram Parku Guell, słynnego dzieła jeszcze słynniejszego Gaudiego. Byłam tam w 2007 roku i obiecałam sobie, że kiedyś tam wrócę z moim przyszłym chłopakiem :) Poznaliśmy Pawła, który akurat miał spory utarg (nie macie pojęcia, ile można wyciągnąć w takiej robocie - inaczej wszyscy byliby statuami). Inna sprawa, że facet ma spory talent i poza wszystkim jest tancerzem, co zresztą widać w jego szybkich i precyzyjnych ruchach. W Parku tradycyjnie tłumy, cały plac zapchany turystami, ale już ciut wyżej - tam, gdzie więcej zieleni - o dziwo jest mniej ludzi. Zdiagnozowałam u siebie mini udar słoneczny, a dodatkowo i mnie, i Wojtka strasznie bolał brzuch, więc spacer powrotny nie bardzo wchodził w rachubę. Dawid zaprowadził nas na metro (2 euro od osoby - rozbój w biały dzień), którym podjechaliśmy na stację Arc de Triomf. Wróciliśmy po plecaki i poznaliśmy na mieszkaniu Carlosa, 19letniego, bezrobotnego tancerza, który zeszłej nocy wrócił z warsztatów w Amsterdamie i jeszcze nie przestał ćwiczyć, dzięki czemu mieliśmy mały pokaz.
O 18 musieliśmy ewakuować się z powrotem pod Łuk Triumfalny, gdzie umówiliśmy się ze wspomnianą wcześniej Zuzią i jej koleżanką, Olą. Zuzia zaprowadziła nas do swojego domu (niedaleko stacji Urquinaona), poczęstowała regionalnym winem - Kavą i pysznym serem. Okazało się, że jest w Barcelonie na praktykach z biotechnologii i pracuje tutaj naukowo, chodzi z Kolumbijczykiem i jest bardzo miła, a teraz idzie na jakąś imprezę, więc dała nam klucze i pozwoliła spać w swoim pokoju :) Pocieszyliśmy się jeszcze trochę jej MacBookiem i ruszyliśmy na wieczorny spacer po centrum. Obskoczyliśmy Katedrę w Dzielnicy Gotyckiej, przeszliśmy się La Ramblą i zażyliśmy trochę świeżego powietrza, a niedługo po 22 wróciliśmy na mieszkanie, żeby zachować siły na ostatni, pełny dzień zwiedzania.