Cali pokrzywieni i obolali opuściliśmy autobus około 7.30 rano. Od wyczerpującej podróży (i trochę dzięki wczorajszej autostopowej klęsce) strasznie spuchły mi stopy - wyglądało to tak, jakby całe moje ciało postanowiło się wydostać przez wąskie nogawki spodni. Z kolei Wojtek nie mógł w ogóle zasnąć; ogólny nastrój nie był więc za imprezowy, wręcz przeciwnie. Ledwo żywi posnuliśmy się trochę po dworcowych ławkach, aż znaleźliśmy autobus linii 115 jadący na plażę w Saguncie. Był to jedyny sposób na logiczne i szybkie wydostanie się z wielkiego miasta, więc odżałowaliśmy już te 3 euro i obeszliśmy się bez zwiedzania Walencji (swoją drogą szkoda, wprawdzie ja już mam to za sobą, ale musimy tam kiedyś wrócić, żeby Wojtek też pooglądał centrum). Autobus wysadził nas w mało wyskokowym miejscu, zato nasze bilety były też ważne na dojazd inną linią do centrum. Spróbowaliśmy, ale jakaś kobieta kazała nam wysiąść, powtarzając w kółko: 'center no, this no good. good? no good.' Cokolwiek to znaczyło, posłusznie wysiedliśmy i podeszliśmy sami w stronę objazdu i pierwszych kierunkowskazów na Barcelonę. Nie trzeba było długo czekać, zaraz zatrzymała się młoda para, która podwiozła nas do wylotówki za miastem. Tam, gdzieś w krzakach, znaleźliśmy ogromną drewnianą tabliczkę z napisem 'Barcelona' (na odwrocie: 'Autovia'). Zamiast ambitnie pchać się na autostradę, woleliśmy trzymać się drogi krajowej (N-340), żeby uniknąć męczącego pytania o podwózkę na stacjach benzynowych. Kilkadziesiąt aut (i kilka rubasznych rowerzystów) później zatrzymało się małżeństwo z małym dzieckiem, Carlosem, jadące w okolice Castello. Podwieźli nas ten odcinek, ale wyrzucili w dość słabym strategicznie miejscu. Kluczyliśmy tam i z powrotem ze trzy razy, nawdychaliśmy się sporych tumanów kurzu wzniecanych przez tiry i zjedliśmy prowizoryczne śniadanie zanim zlitował się nad nami jakiś Hiszpan, który nie znał ani słowa po angielsku. Zadzwonił za to do swojego kolegi, któremu wytłumaczyliśmy, że chcemy, żeby nas wywieziono w jakieś lepsze miejsce. Hiszpan owszem, podwiózł nas z 5km, ale był trochę przestraszony i nie pozwolił sobie zrobić zdjęcia (pierwszy taki ewenement). Kolejnym samochodem jechał bardzo sympatyczny Rumun, który obiecał nam wyborną stację benzynową za 20km. Stacja okazała się należeć do BP, być stosunkowo niewielkich gabarytów i w żaden sposób nie zasługiwać na miano wybornej. Zmęczeni zagadywaniem ludzi stanęliśmy na wyjeździe z tabliczką Tarragona. Nie zapowiadało się wesoło, ale po jakimś czasie zauważył nas Andy z Luksemburga, który podrzucił nas w miejsce położone 20 km przed Tarragoną (najdłuższy tego dnia odcinek, ok/150 km). Wojtek mógł się wreszcie przekimać na tylnym siedzeniu, a ja starałam się prowadzić w miarę inteligentną konwersację z człowiekiem mówiącym biegle po 4 językach (niestety w mało zrozumiałym akcencie). Rozmawialiśmy sporo o podróżach - Andy pochwalił się, że właśnie wraca z walki na pomidory w Walencji, a podczas ostatniej większej wyprawy jadł krokodyla na Kubie. Zaprosił nas nawet na noc i na grilla, ale będąc tak blisko chcieliśmy już dotrzeć do stolicy Katalonii. Krótki odcinek 20km okazał się być praktycznie nie do przebycia. Pokonaliśmy go częściowo pieszo, a złapaliśmy na nim aż trzy stopy (dwaj Francuzi jadący na camping, jeden zabawny pan, który podarował nam sombrero i hiszpańska, wykolczykowana para). Wszystkich, uśmiechniętych i w pełnej krasie, widać na zdjęciach :) W ogóle łapanie, choć częste, szło jak po grudzie - na ostatnich dobroczyńców musieliśmy już naprawdę sporo czekać (dopiero kiedy krzyknęłam: 'prośba z serduszka Rozalkiii!' i wyciągnełam rękę jak jakiś Power Rangers udało mi się skłonić siły kosmosu do działania na naszą korzyść). Młodzi, ku naszemu nieszczęściu, zostawili nas na stacji benzynowej przy autostradzie. Niestety nie było już innego wyboru, bo N-340 zaginęła gdzieś po drodze i do Barcelony mogliśmy się dostać tylko w taki, "szybki" sposób. Próbowaliśmy pytać ludzi, gdzie jadą, ale nawet kiedy zmierzali w naszą stronę, nie chcieli nas zabrać. W dodatku pani na kasie patrzyła się na nas przez okno wzrokiem bazyliszka, no i zaczynała się robić szarówka. Sytuacja powoli wyglądała na taką bez wyjścia - w razie czego byliśmy na środku autostrady, więc nawet nie mielibyśmy gdzie się rozłożyć. Z resztkami nadziei podeszliśmy na wyjazd ze stacji. Po prawie dwóch godzinach łącznie na niej spędzonych zatrzymał się uroczy pan Katalończyk mieszkający w centrum Barcelony. Rozumiał tylko po swojemu, a moje komórki mózgowe po całodniowym staniu przy drodze nie były już zdolne do współpracy, więc rozmowa niezbyt się kleiła, ale sam pan był uroczy i miał dużo dobrych chęci. Zaliczyliśmy jeszcze spory korek, ale po 21, w deszczu i po zmroku, stanęliśmy u wejścia na La Ramblę.
Rozpoczął się standardowy maraton podróżniczy, z szukaniem Maca na czele. Przy użyciu Wi-Fi (błogosławieństwo!) znaleźliśmy trzy względnie tanie hostele, które zlokalizowaliśmy na mapie. Szybko ruszyliśmy na poszukiwania tego najbliższego, położonego gdzieś na Gothic Quartier. Oczywiście zaraz się pogubiliśmy i musieliśmy spytać o drogę jakiegoś ziomka. Ten, słysząc, jak umawiamy się po polsku, zagadał: 'a gdzie chcecie dojść?' :) Okazało się, że ziomek jest Dawidem z Nowej Huty, który od dwóch lat mieszka w Barcelonie i najwyraźniej chce nas przenocować. Śmiertelnie zmęczeni dowlekliśmy się do niego do domu, gdzie mogliśmy się umyć, ogarnąć i wyspać w jego (!) wielkim łóżku.
*Bilans dnia:
9 samochodów, 340 kilometrów, miliard kurzu w płucach, wspomnienia na całe życie