Rano pobudka po ósmej, szybkie śniadanko i sru do centrum! Pojechał z nami Mariusz, który zadeklarował się, że pokaże nam miasto - okazał się być praktycznie profesjonalnym przewodnikiem, a my zaoszczędziliśmy sporo czasu i pieniędzy. Kupiliśmy karnety całodzienne na komunikację miejską (75 koron - nasz jedyny wydatek w Norwegii, ale wliczono w cenę metro, tramwaje, a nawet łódkę) i rozpoczęliśmy zaliczenia kolejnych obowiązkowych atrakcji. Na pierwszy ogień poszedł uroczy cmentarz - kamienne płyty ozdobione pelargoniami i skąpane w północnym słońcu (25 stopni, sic!) robiły duże wrażenie. Potem podeszliśmy do ogrodu Vigelanda (miliard rzeźb wykonanych przez jednego artystę, niektóre całkiem ciekawe - widać na zdjeciach) i stamta podjechaliśmy pod Akerbrygge, żeby złapać łódkę do Bygdoy. Po drodze mieliśmy dodatkową atrakcję pod postacią przelatującego nad nami F16 (Block 20 MLU - przyp. W.) Bygdoy kiedyś było wyspą, ale teraz połączono je z lądem i stało się ono zbiorowiskiem muzeów i najbogatszych willi, a także letnią rezydencją króla. Minęliśmy coś na kształt skansenu, muzeum łodzi Wikingów i ogromne Frammuset (pod spadzistym dachem ukryty jest olbrzymi statek polarników). Do tego ostatniego przez przypadek weszliśmy wyjściem, co prawie umożliwiło nam zwiedzanie za darmo, ale że na północy byłoby to niewybaczalne wycofaliśmy się z pokorą i wróciliśmy łódką do centrum. Tam zobaczyliśmy Ratusz (chyba najfajniejszy jaki kiedykolwiek widziałam, chociaż trochę wiało socjalizmem). Budynek oferuje sporo atrakcji, w tym efektowny zegar, wielkie XX-wieczne malowidła olejne w każdej sali i wreszcie pomieszczenie, w którym rozdaje się Pokojową Nagrodę Nobla. Następnym przystankiem był Pałac Królewski Slottet, gdzie akurat trwała zmiana warty, a stamtąd zeszliśmy aż do siedziby parlamentu i do nowej Opery największą ulicą handlową Oslo - Karl Johans Gate. Po drodze zatrzymaliśmy się na piwo - na szczęście Mariusz stawiał, bo okazało się, że zwykłe pół litra kosztuje tutaj min. 70 koron (co daje za trzy piwa kosmiczną kwotę 105 złotych). Przed powrotem do domu obczailiśmy jeszcze tzw. Pakistan (robocza nazwa kolorowej dzielnicy Grünerløkka), a potem zgraliśmy zdjecia i przyrządziliśmy lompery (coś pomiędzy tortillą a hot-dogiem). Kiedy wujek wrócił z pracy pojechaliśmy jeszcze do centrum na obiad. Zabrał nas do chińskiej restauracji z opcją Wielkiej Dożerki - byłam pełna podziwu, kiedy chłopcy zjedli po trzy talerze. Dania były serwowane na zasadzie szwedzkiego stołu, urozmaicone i naprawdę przepyszne - jedliśmy nawet krabowe paluszki.
Już jutro rano wracamy do Rygge i lecimy dalej, ale na pewno tu wrócimy, chociażby za rok. Norwegia to świetne miejsce do pracy, więc w planach mamy uczenie się języka :) Dużo rzeczy nas tu dziwi, np. czystość, wrodzona uczciwość i przepisowość, a wreszcie bardzo rzadkie zaludnienie (Mariusz wchodząc do w połowie pustego metra stwierdził, że dzisiaj mamy straszny tłok). Norwedzy brzmią trochę jak Anglicy zmiksowani z Niemcami, więc powinno się udać i za rok będę z nimi dyskutować ;d